sobota, 13 kwietnia 2013

W przeszłości, gdy zakażą nam żyć




                
-Spokojnie Blair. Już wszystko jest w porządku - silne ramiona trzymają mnie nie chcąc puścić.
Zaciskam powieki, biorąc głęboki wdech.
                Przeraźliwy krzyk w mojej głowie urywa się w momencie gdy spoglądam w palące ogniste tęczówki.
Na powrót zasłaniam oczy, odchylając głowę do tyłu i zaciskając usta, sprawiam że stają się wąską kreską i staram się jak najspokojniej oddychać. Serce wciąż wali jak oszalałe rozbijając się o żebra  i przyprawiając mnie o niemiłosierny ból. 
Wbijam zęby w wargi i po krótkiej chwili czuję cierpki smak krwi na języku. 
Mocniej zaciskam powieki i licząc do dziesięciu proszę aby ten koszmar się już skończył.
                Ciepłe, silne ramiona Damona trzymają mnie w żelaznym uścisku, jak szaleńca, ale mimo to czuję się bezpieczna. Wraz z odkryciem poprzedniej tożsamości tego chłopaka poczułam się tak, jakbym odzyskała kawałek domu.
                Opieram czoło o zgięcie karku, kryjąc twarz w jego torsie. Przenikliwa cisza ogarnia moje uszy, jakby jego ramiona były barierą odcinającą mnie od otaczającego świata.
Dopiero po chwili zdaję sobie sprawę, że tak naprawdę to ja sama zatykam jedno z uszu dłonią, a drugie, oparte o przedramię mojego nauczyciela, dokładnie wychwytuje podźwięk każdego uderzenia jego serca.
Oddycham głęboko i wsłuchując się w idealnie rytmiczne bicie serca Caspera, jak zwykłam go mimo wszystko nazywać, i po raz kolejny liczę, tym razem od dziesięciu do jednego. 
Dziesięć.
Mama stoi w progu domu z uśmiechem witając mnie po pierwszym dniu szkoły.
Dziewięć.
Funkcjonariusze policji powiadamiają nas o śmierci ojca, a później matki.
Osiem.
Okoliczności są niewyjaśnione.
Siedem.
Ginie również Jessica. Tym razem policji również nie udaje sie określić okoliczności ani przyczyn wypadku.
Sześć.
Poznaję Victorie.
Pięć.
Godzę się z ich śmiercią.
Cztery.
Sierociniec.
Trzy.
Podziemie.
Dwa.
Oczy Damona pojawiające się i znikające na przemian wraz z oczami Victorii.
Jeden.
Zimne, czarne oczy pełne nienawiści i żądzy zemsty....
                Moje zaciśnięte pięści miarowo uderzają w klatkę piersiową ognistookiego z ogromną mocą odpychając go ode mnie. Gdy chłopak w końcu opada na miękką, zieloną trawę, ja zrywam się na równe nogi i prę przed siebie. Biegnę tak szybko, jak jeszcze nigdy. Moje nogi same wiedzą gdzie mają mnie nieść. Obiekty, które mijam momentalnie znikają. Nagle staję. Sama nie wiem czemu. 
Odgarniam opadającą na oczy grzywkę do tyłu i zaciskam dłoń na włosach tak mocno, że czuję cebulki włosów, które pod naporem mojej siły zostają ostatecznie wyrwane.
Odchylam głowę do tyłu i przymykając oczy łapczywie wciągam powietrze przez rozchylone usta.
Do moich uszu dociera echo zdyszanego głosu Damona, który najwyraźniej rzucił się za mną w pogoń. 
Dopiero po chwili prostuje się i rozglądam dookoła, zastanawiając się gdzie jestem. 
                Las jest w tym miejscu bardzo rzadki, drzewa rozsiane w sporych nierównych odstępach. Ogarnięte mrokiem nieoświetlone, nie zamieszkane przez ludzi tereny oświetla jedna żarząca się  lekkim niebieskim poblaskiem pochodnia. Wyciągam dłoń i ujmując w nią  drzewce ruszam przed siebie. Mrok w świetle niebieskiego ognia wydaje się jeszcze straszniejszy niż gdy nie widzę nic.
Ostrożnie stąpam po ziemi nie wypuszczając z płuc raz nabranego powietrza. Moje ręce się trzęsą, jednak nie jestem pewna czy ze strachu. 
Rozchylone wargi drżą, a krótkie urywane oddechy, które owiewają dłonie trzymane tuż przed twarzą są zadziwiająco zimne. 
Wstrzymuję oddech, a moje żarzące się lekkim skradzionym płomieniom poblaskiem  oczy rozchylają się tak samo jak usta.
                Piękno miejsca w którym się znajduje jest niewyobrażalne. 
Zimne, kamienne budynki oświetla tylko niebieski ogień, płonący na drzewcu, który znajduje się w mojej dłoni. Poświata jaką roztaczam wokół siebie jest niezwykle silna. I w pojedynkę walcząc z wszechobecnym mrokiem stara mi się jak najwięcej ukazać nim zostanie ostatecznie stłamszona przez siły ciemności. 
                To ruiny.
Ruiny starego świata...
                Wysokie na setki metrów budynki, zdają się sięgać nieba, które dziś w tym miejscu nie istnieje. Zardzewiałe samochody stoją na ulicy tak samo jak wszystko przysypane stertą kamieni, pisaku i gruzu. Gdzieniegdzie widać metalowe ramy okienne, albo drewniane drzwi leżące na roztrzaskanych płytach chodnika. 
Po obu stronach równymi rzędami stoją domy, budowle, zapadające się, które w każdej chwili mogły by obrócić się w pył. 
Powoli, niepewnym krokiem ruszam wzdłuż ściany budynków przed siebie i odnoszę wrażenie, jakby z każdym krokiem przybliżającym mnie ku sercu zrujnowanego miasta moja pochodnia przygasała. Z chwilą w której dostrzegam czaszkę, leżącą wraz z resztą kościstego ciała na ziemi zaczynam przeć przed siebie z coraz większą prędkością, aż w końcu zaczynam truchtać. 
                Ogarniam mnie mrok. Zimny powiew wstrząsa moim ciałem i gasi niebieski ogień. Z przerażeniem wpatruję się w trzymane w ręce drwa, aż w końcu je wyrzucam i staram się coś dojrzeć pośród mroku. 
Stoję pośrodku ogromnego skrzyżowania.
Światło zostało zgaszone, więc nie widzę nic.
                I nagle, w ciemności pojawia się poświata. Najpierw delikatna, potem coraz silniejsza. Błękitnawo-srebrne światło stopniowo na powrót rozświetla ruiny starej cywilizacji.  Potrzebuję chwili, aby radość, rozpływająca się po moim ciele niczym ciepło po wypiciu kubka gorącego kakao ustąpiła miejsca zdumieniu. Ale w końcu zdaję sobie sprawę, że to nie jest żadne światło.
Że ta jasność emanuje ode mnie. 
                Unoszę dłoń ku górze i przyglądam się jej dokładnie.
Następnie wyciągam ją w prawą stronę, a poblask natychmiast rozprasza mrok, ukazując mi kolejne ruiny.
Wzdycham głęboko i na powrót przysuwam dłoń do swojej twarzy. Moja skóra zdaje się być biała, jakby otoczona przez jakąś przeźroczystą, świecącą powłokę, której nie czuje.
Mrużę powieki, oślepiona niezwykłym poblaskiem i zdaję sobie sprawę, że to nie jest jakaś powłoka.
To białe języki ognia, tańczą na mojej skórze, powoli palące ją i trawiące w jakiś dziwny bezbolesny sposób.
                Chwieję się na nogach i rzucam pędem do przodu. Znów biegnę niesamowicie szybko, uciekając właściwie przed samą sobą. Przed własnym ciałem. 
                Zaciskam powieki, i szczypię się w przedramię, ale po chwili uświadamiam sobie że nie czuję dotyku. Ani na skórze ręki, ani na opuszkach palców. Na powrót unoszę dłoń przed swoje oczy i wpatrując się w nią w białych, błyszczących paznokciach, niczym w zwierciadle dostrzegam turkusowy blask moich tęczówek.
Powieki znów zasłaniają oczy, które ronią łzy. 
                Uginam nogi i siadam na ziemi pełnej gruzów.
Zastanawiam się, gdzie jestem. Rozglądam się dookoła, wciąż czując dziwny dyskomfort zdając sobie sprawę, że to ja emanuję tym światłem. 
W końcu dostrzegam to, czego szukałam.
                Dźwigam się z ziemi i ostrożnie stąpając po nierównej drodze podchodzę do złamanej tablicy. Nachylam się, ale jej plansza dawno zardzewiała, a litery zostały wymazane przez czas.
Wydycham ciężko i przecieram metal ręką, z nadzieją, że to nie rdza ale jedynie brud. Wiem, że powierzchnia jest chropowata bo moja ręka podskakuje na nierównościach. To dziwne nie mieć czucia.
Ale tam, gdzie dotykam tablica szarzeje, i staje sie gładka. 
                Bardzo powoli przesuwam dłońmi od krawędzi do krawędzi stalowego prostokąta, jednocześnie doskonale zdając sobie sprawę z bezsensowności tego co robię. Ale napis jest coraz wyraźniejszy. Przymykam powieki wciągając powietrze do płuc. W tlenie czuć jakieś kujące zimno, które wdzierając się do moich płuc zmraża mi przełyk i krtań.
Oddycham ciężko. Obraz wciąż zacierają łzy.
Odchylam się lekko do tyłu stając na piętach, aby po chwili znów stać prosto przed stalową tabliczką. W końcu zdobywam się na odwagę.
Prostuję zaciśniętą w pięść dłoń i unoszę ją na wysokość znaku.
Dłonie mi się trzęsą, usta drażą serce wali jak oszalałe.
Oczy przestają łzawić, teraz jedynie piekąc niemiłosiernie.
                Powietrze powoli ucieka z moich płuc wraz z  zimnym szeptem przeszywającym idealną ciszę. 
- Time Square.
Oto stoję w centrum Nowego Yorku, symbolu rozwoju starego świata. Teraz zamiast tego są ruiny. Ruiny, które coś skrywają. 
                Zimny szept wciąż syczy mi w uszach, mrożąc krew dudniącą z ogromną siłą w moich żyłach. Nie wiem co robić. Nie wiem dokąd uciekać. Ale nim zdążę pomyśleć rzucam się przed siebie. Ogień wręcz bucha wokół mnie, a moje nogi niosą mnie gdzieś w bezkresną ciemność.

4 komentarze:

  1. Nieco chaotycznie ale ty tak zawsze. Końcówka o Time Square mocna choć mocniejsza bylaby gdyby kończyła się właśnie na tym 'Time Square'

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Lubię chaos. Jest on nieodłączną częścią mojego życia. Ale to jest taki " ogarnięty" chaos. Taki w którym nic nie ginie. Poza tym zaraz zaczną się te lepsze, bardziej poskładane w całość części. Jeszcze ta jedynasta chyba będzie lekko chaotyczna. Ale nie umiem nie siać wokół siebie chaosu. A co do tej końcówki... Myślałam nad tym, ale w końcu zdecydowałam się na tę wersję.

      Usuń
  2. Wow... to było... niesamowite, naprawdę. Oddaję pokłon, bo rzeczywiście jest czemu :) Bardzo mi się podobało, czekam na następny. Zapraszam do mnie na www.things-that-can-happen.blogspot.com. Liczę na opinię

    Lisiak

    OdpowiedzUsuń
  3. Łał *.*
    Przeczytała wszystkie rozdziały i jedyne co może opisać moje uczucia to "Łał". Jestem pod wielkim wrażeniem. Historia jest strasznie ciekawa, może czasami pogmatwana, ale strasznie mi się podoba. Czytałam to z wielkimi z zachwytu oczami, otwartymi ustami i wypiekami na twarzy ;)
    Wszystko jest takie tajemnicze i intrygujące... Po prostu świetne *.*
    Mam nadzieje, że jak najszybciej dodasz nowy rozdział, bo już nie mogę się doczekać ;D
    Mogłabyś mnie informować o nowych rozdziałach na GG (38018392) lub przez mail (musa1233@amorki.pl) ? Z góry dziękuje ^^

    Riva (asia_48)

    OdpowiedzUsuń