niedziela, 29 września 2013

Żyjąc jakby martwo


                Keana przeszywa mnie uważnym spojrzeniem, obserwując każdy najmniejszy ruch, który wykonuję. Trafiłam pod jej opiekę. To znaczy, że będę z nią mieszkać, ćwiczyć, uczyć się i robić wszystko to, co mi każę. Przez najbliższy miesiąc ma nade mną zupełną kontrolę. Jestem skazana na jej łaskę lub jej brak.  Odkładam ostatnią bluzkę do szafy i zamykam drzwi poprawiając splot obowiązkowego warkocza. Młoda kobieta posyła mi delikatny uśmiech i wychodzi z pokoju. Leże jest ogromne, więc gdy wychodzimy w pokoju znajdujemy się na przestronnym korytarzu, skrytym za jedną z wypukłości ścian. Na schodach i ogromnej siatce pomiędzy nimi jak zwykle jest tłum Wojowników. Małe dzieci skaczą po  siatkach z jednej na drugą śmiejąc się, a dorośli zwisają na nich czasem głową w dół i ucinają sobie mało frapujące rozmowy. Wyglądałoby to zupełnie zwyczajnie, gdyby nie fakt, że wszystko to dzieje się na ogromnej siatce rozpiętej dziesiątki metrów nad ziemią
                Podczas Ceremoni Wyboru nie od nas zależało, do kogo trafimy, ale pomimo to, ludzie dziwnym wzrokiem spoglądają na Adriannę, która trafiła pod pieczę Mortema. Mieszkają obok, to piętro Nowoprzybyłych. Gdy wychodzą z pokoju on odwraca wzrok, a Adrianna uśmiecha się do mnie smutno. Keana znów obrzuca mnie uważnym spojrzeniem lekko przymkniętych, orzechowych oczu. Ale nadal nic nie mówi.
                Wszystkie dni wyglądają w moim przypadku tak samo. Wstajemy rano, ubieramy się, jemy śniadanie, w dużej sali piętro poniżej wejścia. Spożywamy je wcześniej niż w Petram, obiad jest później, kolacja to owoce, które znajdziemy w ogrodach.  Siadamy przy stole z Damonem i Adrianną.  Ruda siedzi obok mnie, ale nie odzywa się ani słowem. W pomieszczeniu jest głośno. Tutaj nikt nie ma oporów. Ludzie krzyczą, biegają po sali. Wojownicy zdają się zupełnie oderwani od swojego odbicia, które przedstawia się w podziemiach. Nie są zimnymi, wyobcowani. Są jednością. Ogromną, pulsującą. Mam wrażenie, że jeśli zabrakłoby chociaż jednej z tych osób, wszystko by się posypało. Nie ma tu władzy, nie ma podziałów. Kobiety, mężczyźni, dzieci i dorośli, wszyscy są tak samo istotną cząstką struktury.
                Część treningów mamy razem w dziewięcioosobowej grupie. Wtedy jesteśmy, jak ogromny wrzący kocioł, z mlekiem, które za chwilę się rozleje. Nie są nas w stanie uspokoić ani opanować. Krzyczymy, bijemy się, jesteśmy niedostosowani. Na pozostałych treningach ćwiczymy strzelanie z broni maszynowej, z tradycyjnych ręcznie przeładowywanych rewolwerów, a przede wszystkim szukamy swojego sposobu walki. Ja nie potrzebuję czasu. Keana stawia mnie przed faktem dokonanym wręczając mi prawie tak długi jak ja, stalowy łuk z płaskim ramieniem i ostrą żyłką. Na twarzy instruktorki pojawia się uśmiech, gdy sprawdzam jej ostrość. Obie wiemy, że potrafiłabym tym pozornie niegroźnym przedmiotem poderżnąć  gardło. Jedyną osobą, z którą czasem udaje mi się porozmawiać okazuje się Adrianna, bo Keana odzywa się do mnie tylko podczas treningów. Rudowłosa pojawia się pod moim pokojem każdego dnia o dwudziestej dwadzieścia pięć, czyli pięć minut po zakończeniu zajęć i wspinamy się po korytarzach Leża szukając miejsca żeby usiąść. A potem skaczemy na siatkę, zaczepiając o jej porowatą strukturę i stajemy się takie jak wszyscy ci ludzie pod nami. Stajemy się częścią Szóstego Segmentu.
                - Ściągnij ramiona, ale nie usztywniaj się jak byś była z drewna. Wtedy stajesz się łatwym celem - rzuca Keana w moim kierunku wdrapując się między gałęziami rozłożystego drzewa i pilnując nie wiem którego już z kolei treningu.
Kiwam głową zaciskając wargi i strzała znajduje się w samym środku tarczy.
- Lepiej.
Jestem zmęczona, chciałabym położyć się na zimnej, ciemno zielonej trawie, ale wiem, że nie mogę. Zaciskam więc mocno palce na stelażu łuku i przybieram odpowiednią pozycję, aby wykonać kolejną salwę strzałów.
- Uspokój się - słyszę nie wyraźny głos Keany, ale nie rozumiem o co chodzi, potrząsam więc energicznie głową i podnosząc wzrok w kierunku zielonej korony szukam jej postaci pośród drzew.
- Słucham?
- Mówiłam, żebyś się uspokoiła - ląduje miękko tuż przede mną i uśmiecha się delikatnie, tak jak ma to w zwyczaju. Jest wtedy niesamowicie piękna, a ja zastanawiam się wtedy zawsze, czemu tak urodziwa kobieta jak ona jest w wojsku. Ale zaraz potem przypominam sobie jak wprawionym wojownikiem musi być sądząc po znajomości techniki, dociera do mnie opanowanie które nie pozwala wyczytać z jej głosu żadnych emocji, a nawet mechaniczność jej ruchów. To żołnierz doskonały.  - Zaczynasz płonąć - nachyla się bardzo blisko mnie, jakby ktoś mógł nas podsłuchać i patrzy mi w oczy uważnie. Widzę obraz zbyt ostro i czuję ogarniające mnie ciepło. Blady płomień zaczyna mnie ogarniać. Tym razem nie uciekam. Zaciskam oczy, rozluźniam spięte mięśnie i kilka sekund później czuję przeszywające zimno na skórze. Gdy otwieram oczy widzę Keane tuż przed sobą.  Kiwa głową  i przygląda mi się jeszcze przez kilka sekund. A ja stoję bez ruchu i dopiero kiedy mi o tym mówi, uświadamiam sobie, że przestałam nawet oddychać.
Nie ruszaj się, a cię nie zauważą
Potraktowałam ją jak zagrożenie.
                - Musisz bardziej się pilnować - rzuca w końcu odsuwając się ode mnie i ruszając w kierunku Leża. - Na dzisiaj koniec. Myślę, że żadna z nas nie chce wiedzieć co było by dalej - przystaje na chwile i spogląda na mnie kątem orzechowego oka. - Co cię tak zdenerwowało?
Znika w gęstwinie, ale nie biegnę za nią, choć jeszcze tydzień temu bym to zrobiła. Teraz znam drogę. Mogłabym ją przejść z zamkniętymi oczami. Las spowija mrok, ale zdążyłam do niego przywyknąć. W gęstwinie coś się przemieszcza, słyszę szmery. Przez kilka sekund wpatruję się w gąszcz, aż w końcu odnajduję ciemną sylwetkę, mieszające się właściwie z gęstym mrokiem podziemia. W Petram rozpalają się latarnie, a ścieżka do leża prowadzi przez podziemia, w których wiszą pochodnie. Gdy ruszam w końcu w leśną gęstwinę mam przed sobą łuk, wraz ze strzałą nałożoną na cięciwę. Na strzał potrzebowałabym jakichś trzech sekund.
                Gałąź za mną trzaska. Odwracam głowę bardzo delikatnie, kącikiem oka rejestrując pomarańczowe światło. Moje mięśnie spinają się podczas obrotu, ale kilka sekund później stoję już z strzałą napiętą do granic możliwości na cięciwie spiżowego łuku, wycelowaną prosto w serce Mortema.
- Spróbuj - rzuca z leniwym uśmiechem patrząc na mnie ognistymi oczami. Opuszczam łuk, rozluźniam mięśnie. - Dobra dziewczynka - drwi, unosząc dłoń do mojej twarzy. Uderzam ją stalowym ramieniem łuku; syk bólu ucieka mu z ust. - Oszalałaś?
- Skąd ta pretensja? - mnie samą dziwi chłód i opanowanie mojego głosu. Nie brzmi jak mój. - Gdzie się podział nieszczęśliwy Damon Mortem, który zakochał się w dziewczynce z Wymiarów? Który wymykał się żeby się z nią zobaczyć? - mój ton, na początku przesadnie słodki, na koniec jest czystym jadem; stoję z Mortemem twarzą w twarz, pomiędzy nami jest tylko zimna rama mojej broni i dwie kabury z pistoletami.
- Ratowałem ci skórę, więc może bądź miła? - jego gorące palce wbijają się w skórę na moich odsłoniętych ramionach.
- Poradziłabym sobie - szarpię się, ale uścisk chłopaka staje się tylko coraz bardziej bolesny.
- Uspokój się - syczy, przyciągając mnie bliżej siebie. Mam twarz tuż przy jego twarzy. Gorący oddech owiewa mojego rozchylone wargi. -  Ściągasz na ludzi problemy, Owl - mruczy, łapiąc mnie drugą ręką za łokieć; zostaję wciśnięta w jego ciało. - Próbuje ci pomóc, ale ty wciąż to robisz - marszczę brwi, i próbuje coś powiedzieć, ale jego paląca ręka wbija się jeszcze bardziej w moje ramie. - Nie przerywaj. Cała twoja rodzina zginęła, bo chodziło o ciebie. Victoria musiała się stąd wynieść, bo zabrała cię z Domu Dziecka w Siódemce, wiec dlaczego, do jasnej cholery nie przestaniesz w końcu szukać? - jego głos jest niski, czuję jak wibruje mu w krtani. Nie docierają do mnie żadne słowa, z tych które wypowiedział. Słyszałam je, mój mózg je zarejestrował, ale nie jestem w stanie przyjąć ich do wiadomości. - Ogień to zagłada. Więc nie szukaj jego źródła. Chociaż raz zrób to o co cię proszę - jego tęczówki gasną, a dłonie ziębną. Przez kilka sekund mam wrażenie, że widzę przed sobą Casspera. A potem czuję jak odpycha mnie od siebie. Potykam się i opadam na kolana. - Nie pozwól żeby coś stało się Flame - odwracam głowę w stronę, z której dochodzi jego głos, ale nikogo tam nie ma. Zniknął. Znowu.
Podnoszę się z ziemi i kieruję w stronę dziupli prowadzącej do tuneli. Słowa chłopaka docierają do mnie zbyt powoli, abym mogła z nich cokolwiek złożyć w sensowną całość. Nie wiem, czego jego zdaniem szukam, nie rozumiem co z moim pojawieniem się tutaj ma wspólnego zniknięcie Victorii, nie znam osoby imieniem Flame. I nie chcę wiedzieć, ze moją winą jest śmierć rodziców i Jessici.
                - Blair? - rudowłosa wali pięścią w drzwi, ale nie mam ochoty otwierać drzwi, chociaż mam świadomość, że zapewne się niepokoi.  - Blair, Damon zniknął nie wiem co się dzieje.
To zdanie sprawia, że podrywam się z łóżka i zamaszyście otwieram drzwi, prawie wypadając na korytarz.
- Jak to zniknął? - patrzę na nią z uwagą, a w odpowiedzi dostaję wzruszenie ramionami.
- Nie wiem - kreci głową jakby chciała podkreślić wiarygodność swojej wypowiedzi. Wpuszczam ją do pokoju i zamykam drzwi. Opieram się o nie i pozwalam sobie na krótkie westchnienie.
Nie poznam odpowiedzi.
A potem odwracam się z powrotem do dziewczyny. W świetle dwóch, biało świecących pochodni jej włosy wyglądają jak języki ognia liżące jej bladą twarz i powoli trawiące drobne ramiona. I nawet szare oczy wydają mi się czerwone.
- Flame?
Gdy orientuje się, że wypowiedziałam to słowo na głos jest już za późno.