piątek, 15 lutego 2013

Czekamy na dzień, gdy wypuszczą nas z klatki



                Gdy otwieram oczy zegar wskazuje szóstą czterdzieści dwie. Przez kolejne osiemnaście minut leżę na wznak uważnie obserwując minimalny ruch wskazówek.
                Wstaję gdy tylko dochodzi punkt siódma.
Ubieram się i schodzę na śniadanie.
Otaczają mnie roześmianiu ludzie. Dla nich dni takie jak ten to rutyna i nie przysparzają im raczej bezsennych nocy. Ja natomiast czuję się jakby wydano na mnie wyrok. Śmierci.
Wlokę się po schodach  za Victorią prosto do ogromnej Sali, która przypoimina mi hangar. Gdy przekraczam próg czuję jak powoli wszystkie spojrzenia kierują się na mnie. Kurczę się w sobie i przez chwile mam wrażenie, że zapomniałam jak się oddycha.
Musieli już o mnie słyszeć.
                Pomimo ogromnego terenu jaki zajmuje Krąg, ludzi jest tu stosunkowo nie wielu i wszyscy oni zgromadzili się w jednym miejscu. Wykute w skale miasto otoczone  kilkoma pierścieniami, które tu zwą Segmentami, w którego sercu stoi ogromny gmach Rektoratu jest istną fortecą. Z trzech stron otoczone suchymi, stromymi górami, z czwartej odcięte od lądu i puszczy Martwym Jeziorem, którego zdradliwe i z pozoru spokojne wody nie pozwalają nikomu dotrzeć żywym na drugi brzeg.
Petram.
                Rozglądam się w tłumie i wychwytuję jedne jedyne oczy, które choć wpatrują się we mnie tak samo jak każde inne to nie są ciekawe.
To co w nich widzę bardziej przypomina mi współczucie. Jednak po chwili brązowe tęczówki zajmują się żywym ogniem, a ja już wiem, kto jest ich właścicielem.
                -Witam panno Owl – pani Prezydent już na powitanie posyła mi tajemnicze spojrzenie, którego nie jestem w stanie rozszyfrować.
- Dzień dobry – odpowiadam przez zaciśnięte zęby i patrzę w oczy stojącemu za kobietą brunetowi.
- Ktoś musi nauczyć  cię podstaw potrzebny ci więc nauczyciel – ściąga brwi spoglądając na mnie uważnie. -  Ale najpierw chcę się czegoś o tobie dowiedzieć.
                Dwóch mężczyzn w białych kombinezonach wyprowadza mnie z gabinetu i sadza na niewygodnym fotelu naprzeciw przyciemnianego lustra. Doskonale wiem, że po drugiej jego stronie znajduje się pani Prezydent, zapewne w towarzystwie sztabu wszechstronnych lekarzy.
Z kolumn, które nawet nie wiem gdzie się znajdują, zaczyna płynąć burzliwa melodia, która przypomina mi trochę hymn Siódmego wymiaru.
                Na szybie zaczynają pojawiać się obrazy, niektóre rozmazane, niektóre wyraźne niczym fotografie. Ale te obrazy są ilustracją każdej pojedynczej myśli, która rodzi się w mojej głowie.
Widzę samochody, tłumy przepychające się, metro, pociągi, dzielnicę pięknych willi w której mieszkałam. Moją szkołę.
Przytułek.
Skylar i Lanen.
I widząc dwójkę roześmianych przyjaciół zrywam się z fotela, rzucam na przód. Wprost na szybę. Krzyczę, ale widzę tylko siebie odbijającą się w zwierciadle.
A potem, tuż za przejrzystą powierzchnią lustra coś błyska.
Jak ogień.
                Znów te same oczy.
Widuję je w najmniej spodziewanych momentach, zawsze płonące, jakby zaraz miały obrócić się w lekki pył i ulecieć ku gwiazdą, albo obsypać się po policzkach ciemnowłosego chłopaka.
Te oczy napawają mnie przerażeniem, odbierają dech z płuc. A jednocześnie, te same oczy dają nadzieję. Nadzieje tak silną jak nic innego. Nadzieję na to, że coś może się jeszcze zmienić.
              Gdy płonące tęczówki przeszywają mnie na wskroś, po moim ciele rozlewa się nieokreślone ciepło, które wraz z napędzaną przez oszalałe serce krwią, rozsadza mi żyły.
I mam wrażenie, że gdzieś już je widziałam. I choć to przeczy logikę, to są jak ciepły ogień w kominku.
Gorące, ale nie groźne.
Bezpieczne.
                 Gdy otwieram oczy biel pomieszczenia zmusza mnie do natychmiastowego ich zamknięcia. W tym pomieszczeniu nie ma lustra. Nie ma ukrytych lekarzy, którzy musieli podać mi jakieś środki.
Nie.
Lekarze i pielęgniarki ciąż kręcą się wokół mnie, czuję, że ktoś mnie przesuwa w bok, podnosi i znów kładzie, ale nie jestem w stanie zareagować. Nie mogę wykonać żadnego ruchu.
- Widzę, że już się obudziłaś – słyszę głos, ale jest odległy, jakby ktoś mówił bardzo cicho stojąc na drugim końcu długiego korytarz i dudni mi w uszach, rozmywając się w niewyraźne jęki.
A potem znów widzę ciemność przed oczami, tym razem  jednak jak najbardziej spodziewaną i poprzedzoną ukłuciem w ramie, które wywołuje poczucie otumanienia, stopniowo przekształcające się w senność, aż w końcu moja głowa bezwładnie opada na stół operacyjny na którym leżę.
                - Blair? – czyjś cichy, delikatny głos dociera do moich uszu, ale chociaż wiem, że to moje imię, nie jestem w stanie zareagować. - Blair? - dłoń lekko potrząsa moją ręką.
Unoszę powieki, ale zaraz zaciskam je na powrót.
- Muszę cię zabrać do pani Prezydent - w jej głosie jest coś, co przypomina smutek.
Jej ręka oplata mnie w pasie i podnosi z łóżka. Zmuszam się, żeby otworzyć oczy. Moje nogi uginają się pod moim ciężarem, ale Wojowniczka trzyma mnie mocno. Łapię się ramy łóżka i prostuję bolące nogi. Zaciskam pięści i odpycham się od łóżka. Młoda kobieta puszcza, a ja ściągam łopatki z trudem stawiając kolejne kroki
- Ale najpierw coś ci pokaże - uśmiecha się, stojąc za mną tak, że widzę ją w lustrze. 
                Oficjalne uniformy Żołnierzy Jednostki Specjalnej, czyli ludzi obdarzonych zmysłem to proste brązowe bluzki, czarne spodnie i buty nad kostkę. Kurtka, którą zarzucam na ramiona zdaje się być zbyt ciepła na panujące w podziemiu temperatury.  Victoria zaplata moje włosy w warkocz i spuszcza grzywkę na oczy, następnie bez słowa odwraca się plecami i wychodzi z pokoju.
                Wychodzę za nią, i podążając przez główny plac zauważam jak wielu ludzi nosi te uniformy. Większa część podziemia to właśnie ludzie obdarzeni Zmysłem i Wojownicy. Pozostali to głównie ścigani przez Konsulat ludzie, którzy kiedyś pomogli Obdarzonym i ich rodziny. Kilkoro ludzi jest tu przez wzgląd na kogoś z rodziny, kto zapewne był działaczem Kręgu. Wszyscy ci ludzie wyglądają tak samo. W tłumie wyróżniają ich jedynie kolory bluzek. Tylko wojownicy wyglądają inaczej. 
                Wdrapujemy się po schodach na górę, a potem przez tunele i małe rozstępy w skałach docieramy na płaską powierzchnię. Szeroka, skalna półka w zboczu góry na której wznosi się Miasto.
                I gdy tylko stawiam pierwszy krok na skalnym podłożu dech zatrzymuje się w mojej piersi, a serce przestaje bić, zamierając w zupełnym bezruchu.
Moje ciało tężeje i nie jestem w stanie się poruszyć. Z na wpół  otwartymi ustami patrzę na rozpościerającą się po drugiej stronie góry, setki metrów pode mną płaszczyznę.
Pustynia usłana wiecznymi ciałami, wszystkiego  co chodziło po Ziemi.




          

3 komentarze:

  1. wow! kocham ostatnie zdanie ♥

    OdpowiedzUsuń
  2. Głupio tu tak, nie lubię śmiecić nad rozdziałami, ale nie widzę zakładki na spam. Jakby co to usuń jak przeczytasz ^^ Piszę, bo widzę, że jest sporo rozdziałów, a nie mam aż tyle czasu dzisiaj. [szkoda, że wcześniej się nie pochwaliłaś tym blogiem :D] Na pewno w wolnej chwili wpadnę nadrobić. :)
    Pozdrawiam!

    [i proszę usuń weryfikację obrazkową :)]

    OdpowiedzUsuń
  3. Bardzo mi się podobało, wolałabym jednak dłuższe rozdziały.

    Pozdrawiam serdecznie
    Pockerowa

    OdpowiedzUsuń