Łup. Łup. Łup.
Ktoś głośno i uporczywie uderza w drzwi wyrywając mnie z
amoku.
Wstaję powoli,
starając się nie zwracać uwagi na ból pleców i powłócząc nogami schodzę na dół
po schodach. Mijając wiszące w korytarzu lustro rzucam w jego kierunku jedno
krótkie spojrzenie i mam pewność, że wszystko to, co widziałam wcale nie było
snem. Kolana są podrapane, ni to czerwone, ni to brązowe, pokryte strupami i
bruzdami skrzepniętej krwi. Krzywię się lekko gdy to zauważam i staram się
pozbyć jak największej ilości skrzepów z nóg jednocześnie oglądając posiniaczony
bok okryty porwanym materiałem koszulki. Twarz mam brudną od piasku i kurzu,
który wzbijał się za mną gdy biegłam. Jego drobinki zauważam również w ranie na
policzku i syczę z niezadowoleniem gdy zauważam ropę.
Gdy
schodzę po schodach pukanie jest jeszcze
bardziej natarczywe. Nie jestem w stanie iść zbyt szybko, a gdy muszę pociągnąć
duże drzwi ból zdaje się rozsadzać każdą najmniejszą komórkę mojego ciała.
Zimny wzrok
odzianego w garnitur mężczyzny przeszywa mnie na wskroś. Ze sztucznym uśmiechem
przedstawia się i wita.
- Dzień dobry – odpowiadam niemrawo przyglądając się złotej,
plastikowej plakietce. „John Smith” głosi napis. Chce mi się śmiać gdy
mężczyzna przygląda mi się z niesmakiem. Jego towarzyszka marszczy nos obrzucając
uważnym spojrzeniem koszulę po ojcu, która zasłania porwaną bluzkę i moje
posiniaczone żebra.
- Jesteśmy z opieki społecznej – kobieta uśmiecha się równie
sztucznie co niejaki pan Smith kilka sekund wcześniej.
Słowa
nie chcą przejść mi przez gardło, bo dopiero w tym momencie dociera do mnie
rzeczywista powaga sytuacji. Przesuwam się
więc jedynie w drzwiach i wpuszczam mężczyznę i dwie kobiety do środka.
Ostatnia z wchodzących osób posyła mi lekki uśmiech, jakby starała się mnie
pocieszyć, a ja przez kilka sekund zastanawiam się skąd ją znam.
- Musimy zabrać cię ze sobą – „Pomogę ci. Znajdę cię tam w
Siódemce” głos jest ten sam.
Oczy,
granatowe, jak przejrzyste niebo w rozgwieżdżoną noc.
Oczy, które zdają się nieść jakąś nadzieję. Oczy, które
zdają się nieść pocieszenie.
Wyjmuję
z szafy ostatnie urania, które w niej zostały. Swoje rzeczy pochowałam w
kufrach i ukryłam na strychu. Poczekają na mnie. Poczekają aż wrócę do domu. Bo
wrócę. W dniu swoich osiemnastych urodzin. Równo za cztery lata.
Wciągam na siebie prostą granatową bluzkę, czarne spodnie i
buty, w których umiem się przemieszczać niespostrzeżenie. Na ramiona narzucam marynarkę.
Długim włosom pozwalam lekkimi falami opaść na ramiona i spoglądam w lustro.
Patrzę jak promienie słońca radośnie odbijając się od
powierzchni zwierciadła, rzucając refleksy na moją bladą twarz. Na zapadnięte
policzki, które wydają się być jaśniejsze niż śnieg. Przez szarość tęczówek
przebija się błękit, jakby drugi kolor skrywał się pod spodem. Jednak oczy są
smutne. Zniknęła ostatnia iskierka. Promienie słońca muskające moją skórę zatańczyły
sprytnie ukazując kilka lekkich piegów zdobiących nos.
Biorę głęboki
wdech i zaciskał dłoń na rączce walizki. Gdy pojawiam się w korytarzu
pracownicy opieki społecznej po prostu wychodzą. Granatowooka uśmiecha się
smutno i wyciąga do mnie rękę. Łapie ją mocno zaciskając palce. Obie wiemy co
nastąpi. Wsiądziemy do czarnego samochodu, który zawiezie mnie do sierocińca. Tam
spędzę cztery najbliższe lata mojego życia, bo nikt nie będzie chciał przygarnąć
wychudzonej dziewczyny, która nie chce się odezwać. Nikogo nie skusi nawet
spora posiadłość, która zdążyła podupaść już w ruinę, bo jej właściciele jeden
po drugim ginęli w tajemniczych wypadkach.
Ogień żarzy
się jeszcze między popiołem w kominku ostatnimi iskrami.
Potem wszystko
toczy się swoim rytmem.
Trafiam przed komisję, która ocenia co się ze mną stanie.
Dostaję na szyję nieśmiertelnik, którego nie wolno mi zdjąć. Zbliżam się do Sali
w której przydzielono mi łóżko, gdy zostaję wezwana do dyrektorki.
- Witaj
– głos kobiety jest niski, ostry, sprawia że kulę się na swoim krzesełku i czuję jeszcze mniejsza, pośród ogromnych
mebli przestronnego gabinetu. – Znalazł się ktoś, kto chciałby cię do siebie
przygarnąć – oświadcza tonem spranym z emocji.
Zastanawiam
się kto to, dopóki nie otwierają się drzwi. Do pokoju wchodzi wysoka dziewczyna
o ciemnych włosach i oczach w kolorze nieba rozświetlonego setkami gwiazd.
Victoria.
Oczy nie potrafią się już śmiać. Nie potrafią płakać.
Usta nie potrafią mówić szczerze. Zapomniały jak się kłamie.
Stoję
przed dyrektorką dumna. Wyprostowana, ale ze spojrzeniem wbitym w ziemię.
Czekam na
wyrok…
Czytasz = Komentujesz
popieram akcję.
Świetny rozdział, ale trochę krótki. Współczuje jej ran, i siniaków, ale takie jest życie, twarde i bezlitosne. Los da ci ciastko, abyś się nim nacieszył, za chwilę kopnie cię w kolano abyś upadł i zabierze ci ciacho. Może jestem pesymistką ale tak już zostałam zrobiona. A te dwa wersy od "Oczy nie potrafią się już śmiać... " są cudowne. Wprowadzasz czytelnika w stan otępienia i BUM kończysz. Czekam na kolejny rozdział, i chciałabym zostać o nim powiadomiona . pozdrawiam ; )
OdpowiedzUsuńi życzę weny.
dancingears.
Aaa... weszła do sierocińca i ktoś ją zaadoptował, przecież to genialne ^_^ Gdyby w rzeczywistości istnieli tacy ludzie prawie nie byłoby dziś sierot. Szkoda że to fikcja... :<
OdpowiedzUsuń< http://pozeracz-ksiazek-zuzywacz-atramentu.blogspot.com/ >
Zaadoptował... Hmmmm... zobaczymy czy można to tak nazwać. Bo ja napewno ym tego tak nie określiła.
UsuńUch siniaki to największy wróg. Brrr. Tak wiem, wygląda to dziwnie no ale, ile razy miałaś siniaka na udzie i zakładasz np. sukienkę na ślub, fatalnie to wygląda. No ale, nie będę tu pisała o siniakach, rozdziała jak zwykle piękny i przepraszam, że tak długo nie komentowałam, ale myślałam głupia, ze tu już dałam komcia :P Aj skleroza jednak boli. PS: Zapraszam na nn
OdpowiedzUsuń